niedziela, 23 kwietnia 2017

Piza w jeden dzień [2017]





Piza- połączenia lotnicze



Znajdziemy trzy lotniska w Polsce które mają bezpośrednie połączenie samolotowe tania linia Ryanair: Kraków-Piza, Gdańsk-Piza, Warszawa Modlin-Piza. Lądując w Pizie będziemy pozytywnie zaskoczeni ze jesteśmy właściwie w centrum miasta. Nie trzeba kombinować z pociągami, taksówkami i innymi połączeniami. W zależności od tego gdzie macie nocleg czy od razu chcecie pozwiedza miasto czy może udać sie na pociąg to można urządzić sobie mały spacer.



Piza- jak dostać się z lotniska do miasta



Do dworca pociągowego jest 1,6 km i to cały czas prosto wiec nigdzie sie nie pogubimy J Na Piazza Garibaldi jest 2,4 km gdzie juz możemy zjeść pyszne lody i poplątać się po wąskich, uliczkach. Kilometr dalej już będziemy pod krzywą wierzą. Znacie takie miasto gdzie z lotniska do jego największej atrakcji jest zaledwie 3,4 km ?




(ja wybrałam opcję prosto przez Via Cavalcavia San Giusto)





Piza- dlaczego KRZYWA WIEŻA jest taka krzywa?

Piza każdemu z nas kojarzy się z charakterystyczną sylwetką wieży, przyciągającą miliny turystów na Campo dei Miracoli. Oprócz niej na Placu Cudów znajdziemy również Katedrę oraz babtysterium, wszytko to otoczone miejskimi murami tworzy naprawdę imponujący widok. Najlepiej jeśli na placu znajdziemy się wczesnym porankiem lub już późnym wieczorem tudzież nocą. Mam doskonałe porównanie będąc na placu ok godz 21.00, gdzie wiało pustkami, a o godzinie 11.00 kiedy przyjechały autokary z wycieczkami i zajęty został każdy fragment placu z którego można zrobić zdjęcie na krzywą wieżę.

A właśnie od kiedy dzwonnica jest taka krzywa, co się stało? Przede wszystkim został wybrany niestabilny grunt i już w 1173 roku przy budowie trzeciej kondygnacji kampanila zaczęła się zapadać i odchylać od pionu. Prace przerwano i wznowiono wznów dopiero prawie 200 lat później w 1350 roku. Wybudowano osiem pięter, zawieszono siedem dzwonów, pokryto ażurowymi galeryjkami i modlono się aby nie zapadła się jeszcze bardziej. Niestety z wieku na wiek było coraz gorzej, gdy krzywizna powiększyła się o ok 4 metry podjęto prace ratunkowe. Pierwsze w XIX wieku następne latach międzywojennym. Podobno przyniosły więcej szkody niż pożytku...gdy krzywizna osiągnęła prawie 5,5 metra, dzwonnice zamknięto dla zwiedzających

Operacja ratowania zabytku została przekazana politechnice w Turynie, trwała 12 lat i pochłonęła 30 mln dolarów. Teraz ma przetrwać kolejne stulecia. Oby :)  









Zejdźmy już z tej dzwonnicy i wróćmy do najważniejszego obiektu na Placu Cudów- bazyliki Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny. Po pożarze w 1595 roku zachowało się kilka elementów ze średniowiecza jak mozaika w absydzie głównej, wrota z brązu (Porta di San Ranieri)

Ostatni człon katedralnego zespołu- baptysterium to zlepek kilku stylów. Od romańskiej bryły, po gotyckie trójkątne szczyty i renesansowe półkoliste arkady. Wewnątrz warto zwrócić uwagę na basen chrzcielny z XIII w. Oraz ambonę z tegoż wieku ozdobioną reliefami. 

Porta di San Ranieri

BAPTYSTERIUM


Piza- co  właściwie zwiedzać oprócz KRZYWEJ WIEŻY ?


Piza jest tak niewielka że spokojnie jesteśmy w stanie obejść ją pieszo, a przynajmniej ja tak uczyniłam. Zaczynając od południa, zaledwie 5 min od Pisa Centrale zapraszam na cappuccino do  Keith art shop cafe. Kawiarnia znajduje się dokładnie na przeciwko muralu Keith Haring przedstawiającego naszą przyszłość. Kawa dobra i w „normalnej” cenie. Mieniący się w ostrych kolorach mural ukazuje naszą przyszłość która już nie wygląda tak kolorowo. Patrząc na niego pomiędzy łykami kawy mam wrażenie że to właściwie już teraźniejszość. Człowiek z telewizorem zamiast głowy, człowiek wąż, ptak, kopiący innego lub ten z drugiej strony leżący i upokorzony.  

Zdecydowanie nie jest to moje ulubione miejsce wiec idziemy dalej, do wyboru mamy dość tłoczna i ruchliwą ulicę z markowymi sklepami  Corso Italia prowadzącą do Piazza XX Settembre gdzie jest całoroczny wielki kiermasz z książkami lub boczne równoległe uliczki, które doprowadzą nas do malutkiego gotyckiego kościołka  Santa Maria della Spina. W oby przypadkach trafiamy później na most Ponte Di Mezzo którym przechodzimy Na Piazza Garibaldi. Kilometr przechadzki za nami więc zasłużyliśmy sobie na pyszne lody w  La Bottega del Gelato. Tak tutaj już czuję się o wiele lepiej :) Przed nami sieć wąskich uliczek z małymi targowymi placykami. Najlepiej trochę poplątać się bez mapy, a następnie skierować swoje kroki na  Piazza dei Cavalieri. Plac królów w średniowieczu spełniał rolę politycznego cetrum miasta, teraz raczej jest ośrodkiem edukacji. Stąd już tylko parę kroków do Placu Cudów i zrobiliśmy niecałe 2,5 km. Dla chętnych proponuję jeszcze odwiedzić GARDINO SCOTTO. Jest to nie tylko ładny i przyjemny ogród ale i pozostałości murów i fortyfikacji (bastionu). Wracając do punktu wyjścia, wyjdzie nam ciut powyżej 5 km. 




     








cafe na Corso Italia

Piazza XX Settembre

Piazza XX Settembre

Ponte Di Mezzo



Piazza dei Cavalieri


widok na Ponte Di Mezzo

GARDINO SCOTTO




Życzę udanego pobytu! 

czwartek, 20 kwietnia 2017

Gdzie biegać w Krakowie? Trasy biegowe, mapy, opis ścieżek_część II.


Były już trasy bardziej miejskie i krótsze w  Cz.1. Więcej zwiedzania, mniej biegania

teraz pora na lasy górki i dłuższe rozbieganie. Lecimy z koksem!

Cz. II. Biegamy, nie ściemniamy!  



2.1. Salwator -Kopiec Kościuszki- Ogród Zoologiczny- ok 12 km


Nie powinniśmy mieć żadnego problemu z dojazdem na pętle na Salwator, a stąd mamy piękna drużkę prowadzącą do Kopca Kościuszki. Miniemy drewnianą Kaplicę św. Małgorzaty, cmentarz na Salwatorze i za kilkanaście metrów ukaże nam się Kopiec Kościuszki. Aby wbiec na sam kopiec potrzebujemy bilet wstępu – 12 pln (przez cały rok kopiec otwarty jest od godziny 9:00 do zmroku). Jeśli nie mamy na to ochoty lub czasu obiegamy kopiec i ruszamy do Lasku Wolskiego. Trasa jest czeto uczęszczana przez spacerowiczów, rowerzystów czy biegaczy, zwłaszcza do Przegorzalskiej Przełęczy. Tutaj znajduje się niewielki parking i mapa ze szlakami wytyczonymi po Lasku Wolskim. My obieramy trasę do ZOO. Zaczynamy szlakiem czarnym, po chwili zmieniamy go na niebieski, który doprowadzi nas do Ogrodu Zoologicznego w Krakowie. Aby się nie powtarzać, proponuje wrócić szlakiem żółtym przez Panieńskie Skały. A następnie zielonym przez Lasek Wolski. Za Przełęczą Przygorzalską a przed Kopcem Kościuszki dołączymy do ścieżki którą biegliśmy w pierwszą stronę.


 



ścieżka pomiędzy Salwatorem a Kopcem Kościuszki 


KOPIEC KOŚCIUSZKI



2.2. LASEK WOLSKI: KLASZTOR KAMEDUŁÓW + KOPIEC PIŁSUDSKIEGO OK 16 km


Trasę zaczynamy od pętli tramwajowej Salwator. Mijamy Kopiec Kościuszki, Przegorzalską Przełęcz i przed nami Lasek Wolski po którym zrobimy pętelkę. 300 m za przełęczą wbiegamy na szlak niebieski i cały czas się go trzymamy. Jest to jedna z moich ulubionych tras, na której zdecydowanie się nie nudzimy, mamy kilka podbiegów i zbiegów. W całości wychodzi ok 550 m przewyższeń. Gdy dobiegniemy na polanę Bielańską, warto ciut zboczyć i podbiec pod Bramę Klasztoru Kamedułów ulokowanego na Srebnej Górze. Na zboczach góry  ulokowana jest jedna z największych winnic w Polsce. Wracamy na szlak niebieski i biegniemy na Kopiec Piłsudskiego. Podbieg na kopiec ma chyba z kilometr i zawsze mam wrażenie że wbiegam na niego wieki ;) Z Kopca Piłsudskiego mamy 2 możliwości powrotu na Salwator. Opcja A- dłuższa, obok ZOO oraz opcja B- krótsza przez Panieńskie Skały.  Za Przełęczą Przygorzalską a przed Kopcem Kościuszki dołączymy do ścieżki którą biegliśmy w pierwszą stronę.











Klasztor Kamedułów 

winorośl na zboczach Srebrnej Góry 

Kopiec Piłsudskiego 




2.3. TRASA WZDŁUŻ WISŁY Z KRAKOWA DO TYŃCA ok. 25 km



Najczęściej trasę pokonuję rowerem ale doskonale nadaje się również na dłuższe wybieganie. Zaczynamy z pętli tramwajowej Salwator. Nie musimy biec w kierunku Kopca jak sugeruje mapa google, od razu przekraczamy ulicę i przebiegamy obok Klasztoru Norbertanek. Za mostem Zwierzynieckim pilnujmy się aby wbiec w ul. Wioślarską. Tutaj zaczyna się specjalnie przygotowana ścieżka biegnąca aż do Tyńca. Zero samochodów, tylko rowerzyści i biegacze. Wisłę przekroczymy dopiero na wysokości stopnia wodnego „Kościuszko”. W cieplejszym sezonie zawsze spotkamy tu kajakarzy ćwiczących na specjalnie przygotowanym do tego torze. Natomiast my częściowo drogą szutrową a częściowo asfaltem dobiegamy do Tyńca pod Opactwo Benedyktynów. Wracamy drugą stroną Wisły, obok toru dla kajakarzy. Po tej stronie też mamy piękną asfaltową dróżkę. Aby wrócić na Salwator należy przekroczyć most Zwierzyniecki i znajdziemy się na znanej już nam drodze w pierwszą stronę.  








Opactwo Benedyktynów w Tyńcu

Tor kajakowy, widok na Klasztor Kamedułów na Srebrnej Górze


W przygotowaniu cz. III Jedziemy poza Kraków 

wtorek, 18 kwietnia 2017

Słowacja, pasmo Wyhorlat, SNINSKY KAMEN 1006 m n.p.m. [2017]



Wracamy na Słowację, na pasmo Wyhorlat, mamy tam jeszcze nie dokończone porachunki o których można przeczytać tutaj:) Naszym celem jest Velky i Maly Sninsky Kamen. 

Dojeżdżamy do miejscowości Zemplinske Hamre. Na wyczucie przejeżdżamy przez wioskę i docieramy do dużego parkingu, łatwo znajdziemy to miejsce na mapie czy nawigacji. Na parkingu, miejsca jest dużo, są tez specjalnie przygotowane budki na pamiątki, a możne słowackie przysmaki, jednakże poza sezonem zamknięte. Obok buduje się pensjonat/hotel, a kawałeczek dalej jest kamieniołom.. Obok niego zresztą wiedzie szlak. Jest połowa kwietnia więc o ile w niższych partiach w najlepsze rozwija się wiosna to wyżej wciąż panuje zima i przeważają kolory szarości.



A wiec do rzeczy 8.50 po śniadanku wychodzimy na szlak. Chcemy zrobić pętelkę. Wejść szlakiem zielonym i wrócić żółtym. Zaczynamy od zielonego, bardziej stromego aby wrócić łagodniejszym żółtym. Szlak zielony zaczyna się od pomnika lokomotywy, drezyny i przekroju pieca do przetapiania rud żelaza.



Północno - zachodnie stoki Sninskiego Kamienia które będziemy przemierzać to teren gdzie na początku XIX wieku odkryto i wydobywano złoża rudy żelaza. Zemplínske Hámre i Remetské Hámre gdzie teraz zaczynają się turystyczne szlaki to byłe huty. Jednakże złoża szybko się wyczerpały, huta upadła, a nam pozostało założyć rezerwat ;)

Pierwsze kilometry ścieżki prowadza szeroką leśna droga, po pół godziny droga się zawęża i jest bardziej stroma. czasem trzeba sobie pomagać rękami, podbierać kijkami lub łapać za korzenie.





Dokładnie po godzinie wędrówki 09:50 widać już pierwszy Velky Sninsky Kamen 998 m n.p.m., a raczej skałę zbudowana z andezytów. Wygląda imponująco niczym zamek. Aby na nią wejść należy podążać za ścieżka, prawa strona u podstawy skały. Ciągnie się dobrych kilkanaście metrów. Na gore prowadza metalowe schodki. Po wejściu wcale nie mam uczucia ze jestem na skale, jest porośnięta trawa, krzewami, całkiem jakby ktoś naniósł ziemi i rozpoczął uprawę. Dopiero dochodząc na skraj skały widzimy że jesteśmy dobre 20 metrów wyżej niż grunt. Ze skały mamy piękny widok na całe pasmo Wyhorlat, oraz m. Snina.











Obchodzimy całą skałę, robimy pamiątkowe zdjęcie pod krzyżem i pędzimy dalej na Maly Sninsky Kamen, który jest owszem o wiele mniejszy powierzchniowo ale wyższy, mierzy 1006 m n.p.m. Skały są przedzielone siodełkiem wiec znów mamy do pokonania drabinkę i to o wiele bardziej stromą aby się dostać na szczyt. Z Maly Sninsky Kamen jest przepiękny widok na Morske Oko, dopatrzymy się również Gór Tokajsko-Slanskich i Bieszczad.






Wcinamy drugie śniadanie i ok 11:10 schodzimy w kierunku przełęczy Tri Tably. Prowadzi tam szlak niebieski i czerwony. Na przełęczy na 825 m n.p.m. możemy odpocząć na ławeczce, podziwiać skale z dwoma twarzami (a przynajmniej ja tyle dostrzegłam;) i żółtym, łagodnym szlakiem schodzimy w dół, aż do parkingu.





Trasa żółta jako ze jest prostsza ma o wiele większe powodzenie w porównaniu z zielona. Zejście zajmuje ok 40-50minut. Na samym końcu mijamy kamieniołom. Gdy my schodzimy większość zmierza dopiero do góry, a parking całkowicie się zapełnił.




Godzina jest młoda. Ok 12.00 wiec postanawiamy zaliczyć jeszcze jeden spacer w rezerwacie Humensky Solok niedaleko miejscowości Humenne. Ale o tym innym razem:)

Informacje techniczne

Na trasę z Zemplinskie Hamre na Sninsky Kamen należy sobie zarezerwować ok 3 godzin. Szlak biegnie również od południa, wtedy należy zacząć w m. Remetske Hamre. Oprócz  Sninsky Kamen zachęcam również na zdobycie szczytu Vihorlat. Relacja tutaj.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Gdzie biegać w Krakowie? Trasy biegowe, mapy, opis ścieżek. Cz.I.


Wierze ze jest mnóstwo biegaczy którzy jadać gdzieś zabierają buty biegowe lub wręcz jada z założeniem biegowego zwiedzania stad tez pomysł na wpis: gdzie biegać w Krakowie?


A wiec jeśli już znajdziesz się w mieście smoka Wawelskiego gdzie fajnie pobiegać?

Trasy podzielę ze względu na odległość i charakter terenu. 
Zacznę od krótszych i typowo miejskich, skończę na górkach i lasach. 

Cz.1. Więcej zwiedzania, mniej biegania

Cz. II. Biegamy, nie ściemniamy!


1.1 PLANTY + STARE MIASTO -  ok 4,5 km
 






To zdecydowanie najatrakcyjniejsza część Krakowa i jeśli naprawdę chcemy pobiegać to proponuję wczesny poranek, kiedy zmęczeni imprezowicze jeszcze śpią, zaspani krakowianie zmierzają do pracy i powoli otwierają się sklepiki i kawiarnie. Trasę zacząć można w dowolnym miejscu plant, najłatwiej nam będzie dotrzeć w okolice Dworca Głównego. 




Atrakcje po drodze: Barbakan, Brama Floriańska, Teatr Bagatela, Pomnik Mikołaja Kopernika, Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego,  Filharmonia , Wawel (opcjonalnie można wbiec na dziedziniec, otwarty od godzinny 6:00 ), Teatr im. Juliusza Słowackiego, Rynek Główny z Sukiennicami oraz Bazyliką Mariacką i wiele innych. 




1.2 KAZIMIERZ + BULWAR KURLANDZKI- ok. 3 km  z możliwością rozszerzenia 





Kazimierz wieki temu był odrębnym miastem, żydowskim. Ostatnimi laty to najbardziej imprezowa część Krakowa. Trasę najlepiej zacząć lub skończyć na przystanku Miodowa, gdzie mamy rzut beretem do dzielnicy Kazimierz. Znajdziemy tu wiele przyjemnych zakamarków, jest to nota bene moja ulubiona część miasta. Gdy już poplątamy się po uliczkach zapraszam na nasze wiślane bulwary. Jest to ulubione miejsce spacerowiczów, rolkarzy, rowerzystów i każdego kto ma ochotę na trochę ruchu. Wyznaczony pas nad Wisłą jest szeroki i wyasfaltowany. Możemy dobiec na wysokość Zamku Wawelskiego lub dalej, bulwar ciągnie się przez następne 1,5 km aż do ujścia Rudawy do Wisły
W słoneczne dni zdarza się taki tłum na bulwarach że ciężko biegać, polecam przebiec na drugą stronę Wisły  kładką Ojca Bernatki. Zdecydowanie mniej ludzi, a Zamek Wawelski jeszcze lepiej się prezentuje.  


zdjęcie T.Duda 


Atrakcje po drodze: Synagoga Remuh, Synagoga Popera, Stara Synagoga (obecnie Muzeum), Synagoga Wysoka, Okrąglak ( obowiązkowa zapiekanka po bieganiu, polecam u Endziora), Plac Wolnica z Muzeum Etnograficznym (jeśli ktoś nie lubi zapiekanek to polecam tutaj good looda), Kładka Ojca Bernatka, Kościół na Skałce, Smocza Jama, Wawel.    


1.3 WAWEL + KOPIEC KRAKUSA ok. 4,2 km; ew. Płaszów ok. 5,3 km   




Proponuję zacząć z przystanka i zarazem domu handlowego JUBILAT. Od razu wbiegamy na bulwar wiślany, mijamy piękny widok na Wawel i przebiegamy Wisłę przez kładkę Ojca Bernatki. Znajdujemy sie na Rynku Podgórskim i biegniemy obok kościoła do góry. 

Z Kopca Krakusa  jest przepiękny widok na stare miasto Kraków zarówno w ciągu dnia jak i nocy. 







Trasę możemy przedłużyć, za Kopcem Krakusa znajdziemy ścieżkę która doprowadzi nas na były niemiecki obóz koncentracyjny Płaszów, oraz pod Pomnik Ofiar Nazizmu. Stąd jeśli nie mamy już sił wracać na biegowo można bez problemy złapać autobus do centrum Krakowa. 



1.4 BŁONIA Ok. 4 km + ew Park Jordana






Błonia to drugie najpopularniejsze miejsce gdzie można się wyszaleć biegowo czy rolkowo. Ogromna polana gdzie kiedyś wypasano zwierzęta, służy teraz jako miejsce piknikowe, koncertowe itp. Wyasfaltowany szeroki pas wokół błoni ma ok. 4 km. Biegacze mogą biegać zarówno po asfalcie jak i po ternie miękkim. Obok Błoni jest Park Jordana, polecam i tam krótką przebieżkę pod pomnik niedźwiedzia Wojtka.

Na Błonie mnjłatwiej będzie dojechać w okolice Muzeum Narodowego na alejach Adama Mickiewicza lub do kina Kijów.


1.5 ZALEW ZAKRZÓWEK + SKAŁKI TWARDOWSKIEGO OK 4,5-5 KM 






Jeśli macie ochotę na widok szafirowej wody i przebieżkę wśród skałek, a na dodatek ma być to blisko miasta to mam dla was idealne miejsce- Zakrzówek. Zalew powstał po zalaniu kamieniołomu wapienia i ma przepiekną barwę. Jest to ulubione miejsce krakowian gdy już zrobi się na tyle ciepło aby nielegalnie popływać. Tu też spotkamy grupy imprezowiczów i tu rozpoczyna się sezon grillowania.

Oprócz zalewu są też skałki oblegane przez wspinaczy, więc jeśli oprócz butów biegowych masz też wspinaczkowe, będzie to miejsce idealne dla Ciebie! 


Na miejsce najlepiej nam będzie dojechać na przystanek Kapelanka. 






TUTAJ część II gdzie zaczniemy biegać NIECO DALEJ :) 

sobota, 8 kwietnia 2017

KIRGISTAN- W kraju koni, kumysu i „kiszennajej infekcji” [2014]







Wprawdzie od wyjazdu minęło już sporo czasu, ale obiecałam samej sobie, że to co przeżyłam uwiecznię czarno na białym. I o to jest historia pachnąca końmi, szpitalem i słoną wodą.



Wyjazd do Kirgistanu już wisiał na włosku, pogodziłam się z tym, że linie lotnicze zlikwidowały połączenie Warszawa-Biszkek i nie będzie mi dane zwiedzić tego kraju. Jednakże intensywne poszukiwania kolegi Mundka zaowocowały nowymi biletami relacji Lwów- Istambuł-Biszkek. Rozpoczęło się planowanie celów podróży, skoncentrowanych właściwie wokół kilku słów; góry, Karakol i jezioro Issyk-kul. Pozytywnie nastawiona, zresztą jak na każdy wyjazd zwłaszcza daleko i na długo nie podejrzewałam, że każdego z jego uczestników spotka jakiś pech. Miała być nas czwórka: ja, Ewela, Mundek i Radek. Pierwszym pechowcem okazała się Ewela, która ostatecznie nie dostała urlopu (podziękowania dla jej dwóch kochanych kierowniczek;). Została nas trójka i nadszedł dzień wyjazdu.


21. 07.2014



lekcja naprawy Meindli
Do Lwowa dotarłam razem z Radkiem ok 11.00. Mundzio już czekał na nas przy piwie… lub którymś z kolei piwie ;) Czasu mieliśmy sporo, więc chłopcy uzupełniali płyny jak to przywykli mówić. 

Nie czekaliśmy długo na następnego pechowca, którym właśnie okazał się prowodyr wyjazdu-Mundek i to nie z powodu wypitego złotego napoju. Zaledwie po przejściu kilku metrów z trolejbusa na lotnisko rozpadła się podeszwa jego „nowych” treków. 

Zawiązanie sznurkiem nie pomogło na długo i tak Meindle powędrowały na dno plecaka i tam spędziły następne dwa tygodnie. Na szczęście kolega miał zapasowe adidasy, które przetrwały nie jedno;) 








Lot pomimo przesiadki w Istambule szybko minął i wcześnie rano o godz. 4 zameldowaliśmy się przy odprawie celnej w Biszkeku. Radość nie trwała zbyt długo, następne dwie godziny oczekiwaliśmy na bagaż Radka. Tak, pora na trzeciego pechowca, bagaż nie pojawił się na taśmie;) Mniej lub bardziej rozumiejąc pana z okienka dowiedzieliśmy się, że plecak powinien dolecieć następnego dnia rano. Wobec powyższej sytuacji, postanowiliśmy zwiedzić miasto, dokupić gaz i przenocować na lotnisku w oczekiwaniu na poranny samolot i plecak.

Biszkek, stolica Kirgistanu




Stolica sama w sobie nie stanowi atrakcji turystycznej. Poza kilkoma dużymi budynkami rządowymi, ogromnymi powiewającymi na wietrze flagami, pomnikami takich gwiazd jak Lenina, Armii Czerwonej, czy Bohaterów Pracy, nie znajdziemy tu nic przykuwającego uwagi. Chłopakom najprawdopodobniej najbardziej podobały się knajpki, jest zimne piwo i są nowe mięsne dania do spróbowania. A mi natomiast Osz bazar z biżuterią, z piramidami chleba, mnogością owoców i warzyw czy tradycyjnym ubiorem ;)



Marszrut na lotnisko: 40 som/człowiek, 20 som/bagaż. Gaz 500 som. Manty 120 som

Biszkek, bazar Osz

Biszkek, bazar Osz




Dziwi mi że wszyscy rozmawiają tu po rosyjsku i zaczynami się nawet zastanawiać czy język Kirgiski istnieje? ;) Dla nas łatwiej, bo nie musimy się tyle głowić i wymachiwać rękami podczas chociażby wybierania menu z karty. 



Manty, "pierogi" z baraniną 


Po obfitej kolacji, piwie i lodach wracamy już ostatnią marszrutką na lotnisko. Tu okupujemy znany już schowek pod schodami i drzemiemy do rana. Mi jednak nie przychodzi to z łatwością, oblewają mnie siódme poty lub trzęsę się z zimna. Gorączka rośnie, a kolejne tabletki przeciwbólowe nie przynoszą ulgi. W dodatku już po 3 lotnisko budzi się do życia i co parę minut wylatuje seria super ważnych i głośnych informacji z głośnika. W końcu ok 6 rano Radkowi udaje się odzyskać plecak i ruszamy znów do centrum stolicy, tym razem na Dworzec Zachodni. Kierowca busika miał się zatrzymać na możliwie najbliższym skrzyżowaniu, ale wychodzi jak zawsze- czyli musimy pokonać jakieś 2 km z naszymi tobołkami. Na dworcu nawet jeśli my nie potrafimy się odnaleźć to odnajdą nas przewoźnicy. Szybko zostajemy zwerbowani do busa jadącego do Karakol- 300 som. Przed odjazdem jeszcze zakupy- aby się nie wysuszyć podczas długiej 5 godzinnej jazdy. Przerwa po drodze jest tylko jedna i właściwie wystarcza. Jest tak gorąco, że trudno wysiedzieć na otwartej przestrzeni, a w busie przynajmniej powieje jakiś wiaterek z otwartych okien. Akurat jak się zatrzymujemy miejscowi rozkładają jurtę. Po raz pierwszy widzę żelazną konstrukcję i ogrom materiału którym należy ją przykryć. Minęła przerwa, ruszamy w drogę, a jurta już gotowa;)

przystanek w drodze do Karakol





Dojeżdżamy do Karakol, na sam jego początek i do centrum możemy wziąć taxi, dojechać busem lub przejść piechotą. Mundek odpala GPSa i po krótkim odpoczynku kierujemy się opłotkami do Centum. Nie czuje się jak w mieście, raczej w dużej wiosce. Mijamy jednorodzinne domy z ogródkami, małe wysypiska śmieci i docieramy do pierwszej atrakcji czyli drewnianego, malowanego z zewnątrz dużego meczetu. Wybudowany w drugiej połowie XIX wieku przez Chińczyków, stylizuje raczej na świątynie buddyjską, a nie islamską ;)




Karakol, meczet z XIX w. 




Aby wejść na plac wokół niebieskiego meczetu, należy wnieść symboliczną opłatę 20 som, a następnie przywdziać długą szatę. Zwiedza się jedynie z zewnątrz. Następnie zmierzamy w kierunku bazaru, skąd jak głosi informacja w przewodniku odjeżdżają marszrutki do Karakolskich dolin.







Trochę mamy z tym problem, jest już późno i każdy namawia nas na taksówkę uważając, że w kierunku Jeti-Ögüz już nic dziś nie jedzie. W końcu jednak trafiamy na bus do Ak-Suu sanatorium, 25 som. Zajeżdża prosto pod gorące kąpiele w małych drewnianych budkach. Zapewne gdyby nie pan z ręcznikiem i wielkie gorące rury prowadzące do chatki, w ogóle byśmy się nie skapnęli co to jest.


Ak-Suu sanatorium




Mijamy uzdrowisko dla chorych dzieci i rozglądamy się za miejscem na namiot. Jesteśmy nieźle nie wyspani po dwóch nocach na lotnisku i długiej drodze. Na szczęcie, nie trzeba było długo szukać, kawałek płaskiej ziemi na namiot znajduje się sam, tuż przy ścieżce, a niedaleko ławeczki i stolik. Obok płynie rzeczka, cisza i spokój, cóż trzeba więcej. Na kolacje ledwo zmęczyłam kromkę i tak mi zimno że siedzę opatulona w śpiwór, słychać nawet jak zęby mi strzelają.

24.07.2014 


Niestety dla mnie to kolejna nie przespana noc. Boli mnie głowa i brzuch. Dużo pije i szybo to wypacam. Mój puchowy śpiwór zamienia się w basen…jest mi tak zimno, że się przebieram i ubieram polar. Rano muszę wyglądać jak upiór, gdyż koledzy decydują iż w takim stanie nigdzie nie dojdę, a co gorsze, że muszę się udać do lekarza. Radek zostaje na posterunku, a z Mundkiem idziemy w kierunku uzdrowiska. Po prośbie przyjmuje mnie lekarz, okazuje się że mam niskie tętno (90/50) i ponad 40 stopni gorączki. Lekarz nic więcej nie może zrobić i odsyła mnie do szpitala w Karakolu. Czwarty i najgorszy pechowiec tego wyjazdu. 

Nie pozostaje mi nic innego jak wrócić do miasta i udać się na badania. Jestem tak wycieńczona, że słaniam się na nogach i Mundek podtrzymuje mnie na wypadek omdlenia. 

Szpital, jest na przedmieściach, otoczony drzewkami owocowymi, ledwie widoczny z drogi. Z jednego budynku odsyłają mnie do kolejnych, aż w końcu trafiam na odział zakaźny, do miejsca które nie wygląda na odział szpitalny…ale nim jest. Najpierw długi wywiad środowiskowy, co robiłam, co jadłam, jakie leki, trochę podpisów i umieszczono mnie w pokoju. Leżę sama, zresztą całe piętro jest opustoszałe, prawie same matki z niemowlakami które słyszę dzień i noc. Na początek badania krwi, moczu ii takie tam inne i kroplówka ;) Z nią to przeżywałam mały dramat. Nie wiedzą tu jeszcze co to jest wenflon i dwa razy dziennie miałam nowe wkłucie, plus codziennie pobranie krwi, więc moje ręce wyglądały jak starego narkomana (o ile oni dożywają starości). Dokucza mi gorączka, a paracetamol który mi dają, działa może przez godzinnę -dwie. Najgorsze są koszmary nawet już nie dokładnie rozróżniam co mi się śni, a co jest moją wyobraźnią. Przeżyłam najazd czołgu na pokój, wokół mnie rozrósł się las z którego wybiegali żołnierze i husarze na koniach, nade mną dyskutował anioł z diabłem o mojej sytuacji psychiczno-zdrowotnej. Nie wiem czy ktokolwiek z was miał takie majaki, ale po dwóch dniach już mnie nie bawiły.

Po trzech dniach, gdzie z badań nie wyszło nic więcej jak brak żelaza i podejrzenie anemii, wysłali mnie do ginekologa i na rentgen klatki piersiowej. Atrakcją był sam przejazd pomiędzy budynkami jakimś antycznym ambulansem. Codziennie rano przychodzi starsza Pani „wracz” na kontrole, ale nie mówi co mi może dolegać. Skarżę się na bezsenne noce i ciągłą gorączkę. Efekt jest taki że na noc dostaję zastrzyk w tyłek hehe i to było coś mega mocnego, bo śpię całą noc :D W końcu wyspana!

Na oddziale panuje pewien rodzaj samo obsługi. To znaczy jest warnik do wody, wiec latam kilka razy dziennie aby zrobić sobie herbatę. Posiłki przynosi bardzo ciekawska Pani. Przegląda cały mój plecak, oraz to co mam w szafce, zachwycając się kawa 3w1 czy budyniem. Koniec końców ją tym obdarowałam aby miała dla rybionków. Posiłki są monotematyczne, zupa zazwyczaj bez smaku i chleb. Gdy mi się polepszyło i miałam ochotę cokolwiek jeść, to korzystałam ze swoich zapasów żywnościowych. Toaleta- obok pokoju było wc, bez światła i bez papieru, to leży we własnym zakresie ;) Oprócz wc była umywalka i na tym kończyłoby się całe zaplecze sanitarne..

Na pamiątkę zrobiłam sobie sefi, wyglądam jak po 3 dniach dobrego picia, tzn. taka jestem opuchnięta. Żeby was nie straszyć zamieszczę może zdjęcie łóżka..


odział zakaźny w Karakol, 5 dniowe wczasy. 





Na 4 dzień jest już luksus. Nie boli mnie tak głowa i nawet daje radę czytać książkę z telefonu

28.07.2014 


Na piąty dzień przychodzi Pani doktór i informuje że jak czuje się dobrze to mogę wyjść, jak nie zrobię tego dziś, to mogę dopiero za dwa dni, gdyż jutro mają wolne i nie wypisują (?!) Długo się nie zastanawiam, jest mi lepiej i mam dość leżenia. Podobno miałam kiszennają infekcje (zapalenie jelit).

Razem z Panią dr idziemy do specjalnego okienka gdzie opłacam 1100 som za te pięć all- inclusive dni pobytu i wychodzę na wolność. Chłopcy powrócili z gór i czekają na mnie.
jezioro Issyk-kul



Po szpitalu i antybiotykowej kuracji, wybieramy się na „plażing” nad ogromne jezioro Issyk-kul. Drugie na świecie pod względem powierzani i wysokości n.p.m. górskie jezioro nigdy nie zamarza i stanowi ciekawy punkt podczas wyjazdu do Kirgistanu. Gdyby ktoś marzył o dłuższym odpoczynku i leniuchowaniu na plaży to jest to miejsce dla niego. Za 15 sol docieramy do Przystani Przewalskiego. Bez bicia przyznaję, że odpuszczamy sobie Muzeum tegoż rosyjskiego badacza i udajemy się do magazynu po produkty, a następnie wygodnie się układamy i podglądamy ludzi i wodę. Trochę inaczej wyobrażałam sobie jezioro ..tutaj w ogóle nie widać jego ogromnej powierzchni. Dlatego też nie polecam oglądanie stąd jeziora... sa piękniejsze miejsca do których wrócę trochę później :)  









Na kąpiele dla nas już za zimno i podglądając niebo słusznie wróżymy deszcz. Ten nadchodzi w momencie gdy kończymy rozkładać namiot. W nocy przechodzi tak silna burza, że Mundek trzyma masz namiotu aby się nie złamał. Rano wszystko mokre, ale jest tak ciepło, że szybko schnie. Drobne kąpiele i mocno po południu zbieramy się do miasta. Wracamy marszrutką antykiem …






W Karakolu nasze pierwsze kroki kierujemy do restauracji na szaszłyki. Idziemy za zapachem który intensywnie rozbudza nasze żołądki. Liczymy na porządną, męską porcję…a tu się okazuje że oprócz mięsa jest jeszcze więcej kości, chrząstek i koniec końców trzeba się dopchać chlebem. Do bazaru mamy ok 20 min piechotą i po uzupełnieniu zapasów żywnościowych, bierzemy taxi do miejscowości Jeti-Ögüz (300 som).

Oddalona 25 km od Karakol wioseczka zasłynęła z intensywnie czerwonych skał piaskowca, które uformowane w przeróżne kształty otrzymały nazwy i przypisano im liczne legendy. Kierowca zatrzymuję się przy nich abyśmy mogli zrobić zdjęcia. Na początku przywitało nas „Złamane Serce”.




"złamane serce" w Jeti-Oguz 
Ogromna, przecięta na pół skała powstała podobno gdy dwóch zalotników zginęło w walce rywalizując o piękną kobietę. Przelana krew nadała kolor skale, a niewiaście złamała serce. Po drugiej stronie wzgórza znajduje się formacja nazwana „Siedem byków”.




"Siedem byków" 



Jeti-Oguz


Poniżej skał wybudowano sanatorium niestety w ostatnich latach mocno podupadło. Z wioski rozpoczynam wędrówkę w kierunku Doliny Kwiatów, najpopularniejszego dla Kirgizów miejsca letniego piknikowania. 

Przyjeżdżają tu wielopokoleniowymi rodzinami i ucztują od rana do wieczora. W powietrzu czuć zapach pieczonego mięsa, popijanego kumysem (mleczny napój alkoholowy).









w drodze do doliny kwiatów 



Niestety po niecałych 4 km dopada nas burza, więc szybko rozkładamy namiot i chowamy się do środka. Po jej przejściu jest już ciemno i postanawiamy zostać tu na noc. Jeszcze tylko wybieramy się na penetrację pieczary która jest oznaczona drogowskazem. W ciągu dnia są nawet zbierane opłaty za wejście, ale teraz nie ma nikogo. Ładnie przygotowana ścieżka i schodki prowadzą nas na wydrążonego przez człowieka tunelu. „Jaskinia” bardziej wygląda nam na były szyb kopalniany, ale nie widzimy żadnego opisu, aby sprawdzić co to właściwie jest…







30 Lipca 2014

 Rano trudno zwlec kolegów z przysłowiowego łóżka. Mundek twierdzi że i tak zaraz będzie padać i przekręca się na drugi bok;) Faktycznie trochę pokropuje, ale się zbieramy. Przed nami cała dolina do przejścia. Dzisiaj "prazdnik", więc często mijają nas samochody, wypchane rodzinami i jadącymi na piknik. Zagłębiając się w dolinę pozostawiamy w tyle szutrową drogę i coraz częściej na swoje ścieżce spotykamy pojedyncze jurty, stada krów, koni i kóz.









Latem doliny są pełne życia. Powracają zimujący w wioskach i miastach pasterze z całymi rodzinami. Prowadzą jak przed wiekami nomadyczny styl życia, przenosząc się ze swoim domem i stadem z jednego pastwiska na drugie. Oddalając się od cywilizacji, zbliżamy się do zaśnieżonych szczytów. Odbijający się w słońcu śnieg, pięknie kontrastuje z intensywnie zieloną polaną i krystalicznie czystą wodą górskiego strumienia. Szczyty wydają się być tak blisko… za blisko bo postanawiamy do nich choć trochę podejść, zbaczając ze ścieżki na przełęcz.









Po 6 km odejścia od szlaku, dochodzimy do lasu i tutaj już ścieżka staje się trudniejsza. Wchodzimy w las, robi się stromo, śladów poprzedników coraz mniej. 

Zadawalamy się obecnym widokiem i odległością szczytów i postanawiamy rozbić namiot. Tradycyjnie pod wieczór zaczyna padać, ledwie zdążyliśmy ugotować obiad. Deszcz znika po godzinie więc bierzemy się za rozpalanie ogniska. Niebo przygotowało nam dodatkowy świetlny pokaz, gdyż jeszcze przez chwilę odsłoniły się chmury i las nad nami „zapłonął”.









31.07.2017

Rano niestety pada i wychodzimy dopiero ok 10.00. Doliny to nie tylko piękny krajobraz ale i życie jego mieszkańców. Tuż obok namiotu przepędzane jest stado koni, trochę dalej mamy pokaz umiejętności łowienia ryb patykiem..








Mijamy już znajome rozgałęzienie z którego odbiliśmy w stronę gór i tym razem obieramy kierunek na przełęcz. Po drodze owszem mijamy pastwiska, a to z konikami, a to z bykami. Są też dzieciaki bawiące się nadmuchanymi kołami do pływania..




Są też jurty i ich mieszkańcy, którzy nie omieszkują zaproponować nam nabycie kumysu za jedyne 120 som/litr. W międzyczasie najmłodsi Kirgizi znajdują sobie nową zabawkę w postaci moich kijków trekkingowych, a prezentując się do zdjęcia mocno podciągają nosy, aby nic z nich nie wypływało :D Wygląda to dość komicznie.






Pod przełęcz docieramy już po południu ok 14.00, krótka przerwa na posilenie się i zebranie sił na 800 metrów podejścia w górę. Idzie mi strasznie mozolnie, robię trzy dłuższe przerwy, wcinam czekoladę, batonika i powtarzam sama sobie, że już nie daleko, chociaż przełęczy nie widać. Radek daleko z przodu, a Mundek dzielnie wspiera mnie słowem i słodyczami :D







Krajobraz z soczystej zieleni pastwiska zmienił się na księżycowy. Wokół mnie tylko skały i pustynna pustka. Kamienie, szarość i sucho. Przełęcz zastaje nas już grubo po 17, choć jest to piękne miejsce do kontemplacji rozciągającego się widoku to szybko z powodu wiejącego tu wiatru i zimna uciekamy niżej. Na 3800 m n.p.m. ma prawo tak być. Pamiątkowe foto i zbiegamy w dół do świstaków.





Już po ok 500 m teren się wypłaszcza i znajdujemy miejsce na namiot. Obok strumyk i od czasu do czasu słyszymy ostrzegawcze nawoływania świstaków. Pomimo że chowają się szybko to udaje nam się takowe dojrzeć. Pomimo że jesteśmy w dolinie Karakol, to dla mnie pozostanie już ona doliną świstkową.
świstak z kamienia wypatruje zagrożenia

Jest to najzimniejszy z naszych noclegów, gdyż nad ranem znajdujemy zmrożoną trawę. Gdy chłopcy się jeszcze wylegują ja robię pranie. Woda jest poważnie orzeźwiająca i rozbudzająca. Musli, kawka i można iść. Spotykamy w końcu poważnych turystów w kaskach i z czekanami u boku.  Długi odcinek idziemy wśród kosodrzewiny… a może jałowca i obdzieramy nogi. Znów konie…te mogłabym fotografować cały czas!














Następnie ostre zejście lasem na 2600 m n.p.m. i już jesteśmy na głównym trakcie wzdłuż doliny Karakol. 

















Niedaleko stoi jeden namiocik, jacyś luzie spacerują i tak patrzymy, że ścieżka którą właśnie zaszliśmy jest w ogóle nie widoczna. Mielibyśmy duży problem, gdybyśmy szli od drugiej strony i mieli na nią trafić. Idąc dolinką, wzdłuż rzeki napotykamy w końcu Base Camp i ogrom namiotów. Gdzieniegdzie rozwieszone liny świadczą, że chodzi się tu nie tylko dolinami ;)







Niedługo po polu namiotowych napotykamy przeszkodę w postaci rzeki, a raczej strumienia do niej dochodzącego. Najwidoczniej przybrał w ostatnich dniach i niedzielnym turystą uniemożliwia przejście (a przynajmniej przy nas zawraca się dwie grupy). Woda po kolana, wiec zdejmuje buty i próbuje trzymać równowagę przechodząc. Mundek jako że ma adidasy a nie treki to nawet ich nie ściąga ;)





Górska rzeka jest coraz głośniejsza, a jej wodospady i kaskady spektakularne. Tu też jest więcej turystów.









Po paru km zburzona wyżej  woda rozlewa się na całą dolinę i znów jest zielono. 



Gdy zbliżamy się do końca doliny dopada nas pan strażnik pokonujący trasę samochodem i pobiera opłatę za oddychanie karakolskim powietrzem. Nie ma lekko 250 som… dobrze że za biwakowanie nie policzył ;)



Ok 19, znużeni wędrówką, mijamy małą wioseczkę. Domy jak lepianki, więcej bydła niż samochodów. Właściwie to jeszcze teren Parku, czy rezerwatu. Za nią znajdujemy odludnie miejsce i rozkładamy namiocik. Zdobyliśmy po drodze wodę (mamy nadzieje pitną) więc gotujemy obiad.





2 sierpnia 2014 


Słońcu budzi nas po 7 i jak najszybciej zbieramy się. Do granicy parku okazuje się że mieliśmy pół godziny utwardzonej drogi. Marszrutką zabieramy się na dworzec do Karkol…ale oczywiście tak nam dobrzy ludzie doradzili, że jesteśmy na nie odpowiednim dworcu. Bierzemy bus na bazar, posilamy się bułką z mięsem na ciepło i maszerujemy na północny woksal. Jest o wiele mniejszy, stoi tylko dwie marszruty wiec nie ma problemu z odnalezieniem się tak jak na bazarze. Bo wyczytaniu ciekawostek wokół jeziora Isyyk-kul z przewodnika, decydujemy się jechać na Barskon, gdzie ma być super fajny wodospad. Bus zatrzymuje się przy głównej drodze i wskazuje nam drogę do wioski gdzie mamy się kierować. 







Idziemy i idziemy, kilometr, dwa, cztery. Żywej duszy nie ma, mało co jeździ, a to jedzie i tak nas olewa. W końcu spotykamy kobietę, która mówi nam że znajdujemy się 10 a może więcej km od wodospadu. Sama dokładnie nie wie, bo zawsze jeździła tam samochodem. Niestety tu żadnej taxi nie znajdziemy, musielibyśmy się cofnąć do wioski poprzedniej, ale nam tego nie poleca, tłumacząc że mieszkają tam nie przyjemni Kirgizi.



Wracamy do drogi głównej zawiedzeni. Nie ma co iść nie wiadomo ile do wodospadu, zwłaszcza że nie mamy ze sobą jedzenia i wody i temperatura już nie jest jak w górach. Trzeba się chować przed słońcem. W drodze powrotnej mamy trochę więcej szczęścia gdyż zatrzymuje nam się stop, z panami wracającymi z kopalni. Opowiadają o okolicy i są życzliwy. Podwożą nas to letniskowej miejscowości Kadji-Sai. Jako że wysiadamy prosto pod restauracją i już jesteśmy bardzo głodni to nie omieszkamy wstąpić. Każdy bierze coś innego, aby jak najwięcej popróbować. Ja jak przystało na kobietę kotleta ;p








Mundek ulubione już manty, a Radek skusił się na pielmieni. Jakaż wspaniała była jego mina gdy dostał parę malutkich pierożków…


Smakowały wybornie, ale poprawić musiał kotletem ;)

Na deser lody (tu też już mamy swoje ulubione, z makiem) w sklepie obok i idziemy na plażę. Przechodzimy obok wesołego tłumu ludzi, chlapiących się w widzie dzieci, jest nawet niewielkie molo i jedna pokazowa motorówka.







Znajdujemy kawałek plaży dla siebie i rozbijamy namiot. Wszystko byłoby idealne gdyby nie tysiące przedziwnych muszek skupiających się przede wszystkim wokół krzaków i drzew. Na szczęście nie są to komary, ale osobiście denerwowały mnie okrutnie. W takich momentach zawsze opiewam góry, gdzie dla latających owadów jest za zimno. Na kąpiele i opalanie jest za zimno, aczkolwiek na leżenie na karimatach i oglądanie przepływających przez niebo chmurek a potem zachodu słońca jest idealnie.




Zagaduje też do nas Kirgiz który przyszedł z cala rodziną aby zażyć wieczornej kąpieli. Opowiada nam o miłości Kirgizów do rodziny oraz o swojej okolicy i pięknych wąwozach dookoła. Nawet daje wskazówki jak do nich dotrzeć i stwierdza ze sa lepsze niż te płatne. Na koniec dnia dostaję wiadomość o przebiegającej nie tak daleko ode mnie wyprawie „we khan do it” i mogę spokojnie iść spać.




3 sierpnia 2014

Wita nas ciepły poranek. Po śniadaniu zostawiamy bagaże w restauracji i udajemy się do oddalonego o rzekome 3-4 km kanionu. Trochę za ścieżką, a trochę intuicyjnie znajdujemy labirynt pomarańczowo-czerwonych skał. Wędrujemy korytarzami wydrążonymi przez wodę, dopóki się to nam nie nudzi.







Po południu jest już tak gorąco, że zawracamy w stronę jeziora zażyć kąpieli. Przy okazji drobne pranie i po 16 zjawiamy się w polubionej restauracji na obiedzie. Tym razem pałaszujemy gulasz.



Udaje nam się złapać marszrutę do Bokonbajewo, 40 som. Ledwo wyszliśmy ze środka transportu a już nas zaatakowali lokalsi i ograbili z piwa. Ciepłe było więc nie krzycząc oddaliliśmy się  aby coś innego im się nie spodobało. Namiot rozbiliśmy na przedmieściach, a ujmując dokładnie w polu, przechodząc najpierw przez mniej lub bardziej oficjalne miejsce śmietnisko. Do najbliższego domostwa było może z 300 m, a dalej rozciągały się pola i ukryte na zboczach cmentarze. Nie upłynęła godzina gdy zjawiła się przy nas Kirgizka z dziećmi i siatką prezentów. Nie pogardziliśmy ani reklamówką morel ani, tym bardziej miodem z własnej pasieki. Wypytała się skąd jesteśmy, co tu robimy i zaproponowała wyjazd na dzień następny nad słone jezioro. Ucieszyliśmy się niezmiernie, że możemy się zabrać z jej rodziną, gdyż normalnie transport tam to min 1300-1500 som. Umawiamy się na ok 10 i idziemy grzecznie spać.





Dzień rozpoczynamy od spaceru do miasta po zakupy na śniadanie. Obowiązkowo po drodze zaliczmy makowe lody. Punkt 10 stawiamy się pod umówionym domem i czekamy. Dwóch panów reperuje samochód i zastanawiamy się czy to właśnie nie był nasz transport. Po chwili okazuje się że rodzina jednak nie wybiera się nad jezioro ale załatwili nam taxi swojego sąsiada. Czuje się trochę oszukana, ale co zrobić.. na pocieszenie dostaje słoik miodu ;)

Umawiamy się na 1300 som i ładujemy się do jeszcze zipiącego samochodu. Przed nami 40 km a w tym 15km po wertepach, boczną drogą. Na miejscu niezła komercja. Parking pierwszy z restauracjami gdzie już namawiają na obiad po kąpielach. Bramka wjazdowa, gdzie płaci się za wstęp oraz wjazd samochodu na parking nr dwa. Umawiamy się z kierowcą na godziną czasu i biegniemy do jeziora. Trochę dziwię się widząc „murzynów” którzy po chwili okazują się wysmarowanymi czarną ziemią Kirgizami. Ponoć glina ma lecznicze właściwości. W wodzie trudno mówić o pływaniu, jest tak słona że wypycha do góry i nie da się zanurzyć… pyzatym przypadkowe łykniecie wody nie jest niczym przyjemnym.

słone jezioro, 40 km od Bokonbajewo 




Zbieramy się jeszcze przed ustalonym czasem, gdyż nadchodzą czarne chmury, a po chwili już straszliwie wieje i pada deszcz. Bynajmniej nie jest to rodzaj letniego wiosennego deszczyku ale dobrej burzy. Pakujemy się do samochodu i mkniemy z powrotem do Bokanbojewo. Znajdujemy restaurację, niestety podrzędną i wspominamy pyszne kotlety z Kadji-Sai. Na deser jeszcze zachomikowany snikers i jedziemy dalej, do Tokmak, 250 som. Tam ledwo wysiadamy z busa a już podjeżdża taxi oferując przejazd pod wieżę Burnat. Szybkie sprawdzanie cen w przewodniku, małe targowanie i za 200 som dostajemy się pod jeden z niewielu Kirgiskich monumentów. Dojeżdżamy na piękny zachód słońca, więc kamienie i wieża pięknie się prezentują w ciepłym świetle.








Strażnik, który ma swoją kwaterę tuż obok wieży, pozwala nam się rozbić bez żadnego problemu czy opłat tuż obok. Dostajemy nawet wrzątek i dzban z wodą. Wprawdzie szwenda się koło nas ciekawski piesek, czeka, aż skończymy rybkę i on się nią zajmie, ale bardziej tej nocy zaskoczyły mnie odwiedziny jeża. Wpakował się w nasz przedsionek i rozpracował wszystkie reklamówki, hałasując przy tym niesamowicie. A ja psioczyłam… na niegrzecznego psa ;)



05.08.2014


rano jeszcze raz obchodzimy wieże, oraz wychodzimy na samą górę na platformę widokową. Przychodzi Pani która kasuje nas za zwiedzanie 40 som i otwiera niewielki sklepi z pamiątkami. Obok jest też niewielkie muzeum z dodatkowymi kamieniami. Przyjeżdża grupka osób, którymi okazują się być … Polacy! Trochę pogaduszek i wracamy do Tokmok. Tu łapiemy samochód za 80 som do stolicy (rodzaj dzielonej taxi, cenowo podobnie jak bus ale o wiele szybciej). W Biszkeku mamy dwa cele. Dobrze zjeść i kupić pamiątki. Nie są to zadania szczególnie trudne ale wymagają dobrej logistyki ;)


Po pierwsze znajdujemy knajpę niedaleko bazaru z odpowiednim zapasem piwa w lodówce (jest już mogą gorąco), najpierw udaję się na kolczykowy szał z Radkiem (można płacić w dolarach), a następnie z Mundkiem na drugą część bazaru obfitującego w ogrom jedzenia ;) Pobyt kończymy obiadem i możemy spokojnie udać się na lotnisko, aby nad ranem wylecieć do Istambułu a następnie do Lwowa.

I tak oto kończy się nasza piękna pechowa wycieczka ;)