Wprawdzie od wyjazdu minęło już sporo czasu, ale obiecałam samej sobie, że to co przeżyłam uwiecznię czarno na białym. I o to jest historia pachnąca końmi, szpitalem i słoną wodą.
Wyjazd do Kirgistanu już wisiał na włosku, pogodziłam się z tym, że linie lotnicze zlikwidowały połączenie Warszawa-Biszkek i nie będzie mi dane zwiedzić tego kraju. Jednakże intensywne poszukiwania kolegi Mundka zaowocowały nowymi biletami relacji Lwów- Istambuł-Biszkek. Rozpoczęło się planowanie celów podróży, skoncentrowanych właściwie wokół kilku słów; góry, Karakol i jezioro Issyk-kul. Pozytywnie nastawiona, zresztą jak na każdy wyjazd zwłaszcza daleko i na długo nie podejrzewałam, że każdego z jego uczestników spotka jakiś pech. Miała być nas czwórka: ja, Ewela, Mundek i Radek. Pierwszym pechowcem okazała się Ewela, która ostatecznie nie dostała urlopu (podziękowania dla jej dwóch kochanych kierowniczek;). Została nas trójka i nadszedł dzień wyjazdu.
21. 07.2014
|
lekcja naprawy Meindli |
Do Lwowa dotarłam razem z Radkiem ok 11.00. Mundzio już czekał na nas przy piwie… lub którymś z kolei piwie ;) Czasu mieliśmy sporo, więc chłopcy uzupełniali płyny jak to przywykli mówić.
Nie czekaliśmy długo na następnego pechowca, którym właśnie okazał się prowodyr wyjazdu-Mundek i to nie z powodu wypitego złotego napoju. Zaledwie po przejściu kilku metrów z trolejbusa na lotnisko rozpadła się podeszwa jego „nowych” treków.
Zawiązanie sznurkiem nie pomogło na długo i tak Meindle powędrowały na dno plecaka i tam spędziły następne dwa tygodnie. Na szczęście kolega miał zapasowe adidasy, które przetrwały nie jedno;)
Lot pomimo przesiadki w Istambule szybko minął i wcześnie rano o godz. 4 zameldowaliśmy się przy odprawie celnej w Biszkeku. Radość nie trwała zbyt długo, następne dwie godziny oczekiwaliśmy na bagaż Radka. Tak, pora na trzeciego pechowca, bagaż nie pojawił się na taśmie;) Mniej lub bardziej rozumiejąc pana z okienka dowiedzieliśmy się, że plecak powinien dolecieć następnego dnia rano. Wobec powyższej sytuacji, postanowiliśmy zwiedzić miasto, dokupić gaz i przenocować na lotnisku w oczekiwaniu na poranny samolot i plecak.
|
Biszkek, stolica Kirgistanu |
Stolica sama w sobie nie stanowi atrakcji turystycznej. Poza kilkoma dużymi budynkami rządowymi, ogromnymi powiewającymi na wietrze flagami, pomnikami takich gwiazd jak Lenina, Armii Czerwonej, czy Bohaterów Pracy, nie znajdziemy tu nic przykuwającego uwagi. Chłopakom najprawdopodobniej najbardziej podobały się knajpki, jest zimne piwo i są nowe mięsne dania do spróbowania. A mi natomiast Osz bazar z biżuterią, z piramidami chleba, mnogością owoców i warzyw czy tradycyjnym ubiorem ;)
Marszrut na lotnisko: 40 som/człowiek, 20 som/bagaż. Gaz 500 som. Manty 120 som
|
Biszkek, bazar Osz |
|
Biszkek, bazar Osz |
Dziwi mi że wszyscy rozmawiają tu po rosyjsku i zaczynami się nawet zastanawiać czy język Kirgiski istnieje? ;) Dla nas łatwiej, bo nie musimy się tyle głowić i wymachiwać rękami podczas chociażby wybierania menu z karty.
|
Manty, "pierogi" z baraniną |
Po obfitej kolacji, piwie i lodach wracamy już ostatnią marszrutką na lotnisko. Tu okupujemy znany już schowek pod schodami i drzemiemy do rana. Mi jednak nie przychodzi to z łatwością, oblewają mnie siódme poty lub trzęsę się z zimna. Gorączka rośnie, a kolejne tabletki przeciwbólowe nie przynoszą ulgi. W dodatku już po 3 lotnisko budzi się do życia i co parę minut wylatuje seria super ważnych i głośnych informacji z głośnika. W końcu ok 6 rano Radkowi udaje się odzyskać plecak i ruszamy znów do centrum stolicy, tym razem na Dworzec Zachodni. Kierowca busika miał się zatrzymać na możliwie najbliższym skrzyżowaniu, ale wychodzi jak zawsze- czyli musimy pokonać jakieś 2 km z naszymi tobołkami. Na dworcu nawet jeśli my nie potrafimy się odnaleźć to odnajdą nas przewoźnicy. Szybko zostajemy zwerbowani do busa jadącego do Karakol- 300 som. Przed odjazdem jeszcze zakupy- aby się nie wysuszyć podczas długiej 5 godzinnej jazdy. Przerwa po drodze jest tylko jedna i właściwie wystarcza. Jest tak gorąco, że trudno wysiedzieć na otwartej przestrzeni, a w busie przynajmniej powieje jakiś wiaterek z otwartych okien. Akurat jak się zatrzymujemy miejscowi rozkładają jurtę. Po raz pierwszy widzę żelazną konstrukcję i ogrom materiału którym należy ją przykryć. Minęła przerwa, ruszamy w drogę, a jurta już gotowa;)
|
przystanek w drodze do Karakol |
Dojeżdżamy do Karakol, na sam jego początek i do centrum możemy wziąć taxi, dojechać busem lub przejść piechotą. Mundek odpala GPSa i po krótkim odpoczynku kierujemy się opłotkami do Centum. Nie czuje się jak w mieście, raczej w dużej wiosce. Mijamy jednorodzinne domy z ogródkami, małe wysypiska śmieci i docieramy do pierwszej atrakcji czyli drewnianego, malowanego z zewnątrz dużego meczetu. Wybudowany w drugiej połowie XIX wieku przez Chińczyków, stylizuje raczej na świątynie buddyjską, a nie islamską ;)
|
Karakol, meczet z XIX w. |
Aby wejść na plac wokół niebieskiego meczetu, należy wnieść symboliczną opłatę 20 som, a następnie przywdziać długą szatę. Zwiedza się jedynie z zewnątrz. Następnie zmierzamy w kierunku bazaru, skąd jak głosi informacja w przewodniku odjeżdżają marszrutki do Karakolskich dolin.
Trochę mamy z tym problem, jest już późno i każdy namawia nas na taksówkę uważając, że w kierunku Jeti-Ögüz już nic dziś nie jedzie. W końcu jednak trafiamy na bus do Ak-Suu sanatorium, 25 som. Zajeżdża prosto pod gorące kąpiele w małych drewnianych budkach. Zapewne gdyby nie pan z ręcznikiem i wielkie gorące rury prowadzące do chatki, w ogóle byśmy się nie skapnęli co to jest.
|
Ak-Suu sanatorium |
Mijamy uzdrowisko dla chorych dzieci i rozglądamy się za miejscem na namiot. Jesteśmy nieźle nie wyspani po dwóch nocach na lotnisku i długiej drodze. Na szczęcie, nie trzeba było długo szukać, kawałek płaskiej ziemi na namiot znajduje się sam, tuż przy ścieżce, a niedaleko ławeczki i stolik. Obok płynie rzeczka, cisza i spokój, cóż trzeba więcej. Na kolacje ledwo zmęczyłam kromkę i tak mi zimno że siedzę opatulona w śpiwór, słychać nawet jak zęby mi strzelają.
24.07.2014
Niestety dla mnie to kolejna nie przespana noc. Boli mnie głowa i brzuch. Dużo pije i szybo to wypacam. Mój puchowy śpiwór zamienia się w basen…jest mi tak zimno, że się przebieram i ubieram polar. Rano muszę wyglądać jak upiór, gdyż koledzy decydują iż w takim stanie nigdzie nie dojdę, a co gorsze, że muszę się udać do lekarza. Radek zostaje na posterunku, a z Mundkiem idziemy w kierunku uzdrowiska. Po prośbie przyjmuje mnie lekarz, okazuje się że mam niskie tętno (90/50) i ponad 40 stopni gorączki. Lekarz nic więcej nie może zrobić i odsyła mnie do szpitala w Karakolu. Czwarty i najgorszy pechowiec tego wyjazdu.
Nie pozostaje mi nic innego jak wrócić do miasta i udać się na badania. Jestem tak wycieńczona, że słaniam się na nogach i Mundek podtrzymuje mnie na wypadek omdlenia.
Szpital, jest na przedmieściach, otoczony drzewkami owocowymi, ledwie widoczny z drogi. Z jednego budynku odsyłają mnie do kolejnych, aż w końcu trafiam na odział zakaźny, do miejsca które nie wygląda na odział szpitalny…ale nim jest. Najpierw długi wywiad środowiskowy, co robiłam, co jadłam, jakie leki, trochę podpisów i umieszczono mnie w pokoju. Leżę sama, zresztą całe piętro jest opustoszałe, prawie same matki z niemowlakami które słyszę dzień i noc. Na początek badania krwi, moczu ii takie tam inne i kroplówka ;) Z nią to przeżywałam mały dramat. Nie wiedzą tu jeszcze co to jest wenflon i dwa razy dziennie miałam nowe wkłucie, plus codziennie pobranie krwi, więc moje ręce wyglądały jak starego narkomana (o ile oni dożywają starości). Dokucza mi gorączka, a paracetamol który mi dają, działa może przez godzinnę -dwie. Najgorsze są koszmary nawet już nie dokładnie rozróżniam co mi się śni, a co jest moją wyobraźnią. Przeżyłam najazd czołgu na pokój, wokół mnie rozrósł się las z którego wybiegali żołnierze i husarze na koniach, nade mną dyskutował anioł z diabłem o mojej sytuacji psychiczno-zdrowotnej. Nie wiem czy ktokolwiek z was miał takie majaki, ale po dwóch dniach już mnie nie bawiły.
Po trzech dniach, gdzie z badań nie wyszło nic więcej jak brak żelaza i podejrzenie anemii, wysłali mnie do ginekologa i na rentgen klatki piersiowej. Atrakcją był sam przejazd pomiędzy budynkami jakimś antycznym ambulansem. Codziennie rano przychodzi starsza Pani „wracz” na kontrole, ale nie mówi co mi może dolegać. Skarżę się na bezsenne noce i ciągłą gorączkę. Efekt jest taki że na noc dostaję zastrzyk w tyłek hehe i to było coś mega mocnego, bo śpię całą noc :D W końcu wyspana!
Na oddziale panuje pewien rodzaj samo obsługi. To znaczy jest warnik do wody, wiec latam kilka razy dziennie aby zrobić sobie herbatę. Posiłki przynosi bardzo ciekawska Pani. Przegląda cały mój plecak, oraz to co mam w szafce, zachwycając się kawa 3w1 czy budyniem. Koniec końców ją tym obdarowałam aby miała dla rybionków. Posiłki są monotematyczne, zupa zazwyczaj bez smaku i chleb. Gdy mi się polepszyło i miałam ochotę cokolwiek jeść, to korzystałam ze swoich zapasów żywnościowych. Toaleta- obok pokoju było wc, bez światła i bez papieru, to leży we własnym zakresie ;) Oprócz wc była umywalka i na tym kończyłoby się całe zaplecze sanitarne..
Na pamiątkę zrobiłam sobie sefi, wyglądam jak po 3 dniach dobrego picia, tzn. taka jestem opuchnięta. Żeby was nie straszyć zamieszczę może zdjęcie łóżka..
|
odział zakaźny w Karakol, 5 dniowe wczasy. |
Na 4 dzień jest już luksus. Nie boli mnie tak głowa i nawet daje radę czytać książkę z telefonu
28.07.2014
Na piąty dzień przychodzi Pani doktór i informuje że jak czuje się dobrze to mogę wyjść, jak nie zrobię tego dziś, to mogę dopiero za dwa dni, gdyż jutro mają wolne i nie wypisują (?!) Długo się nie zastanawiam, jest mi lepiej i mam dość leżenia. Podobno miałam kiszennają infekcje (zapalenie jelit).
Razem z Panią dr idziemy do specjalnego okienka gdzie opłacam 1100 som za te pięć all- inclusive dni pobytu i wychodzę na wolność. Chłopcy powrócili z gór i czekają na mnie.
|
jezioro Issyk-kul |
Po szpitalu i antybiotykowej kuracji, wybieramy się na „plażing” nad ogromne jezioro Issyk-kul. Drugie na świecie pod względem powierzani i wysokości n.p.m. górskie jezioro nigdy nie zamarza i stanowi ciekawy punkt podczas wyjazdu do Kirgistanu. Gdyby ktoś marzył o dłuższym odpoczynku i leniuchowaniu na plaży to jest to miejsce dla niego. Za 15 sol docieramy do Przystani Przewalskiego. Bez bicia przyznaję, że odpuszczamy sobie Muzeum tegoż rosyjskiego badacza i udajemy się do magazynu po produkty, a następnie wygodnie się układamy i podglądamy ludzi i wodę. Trochę inaczej wyobrażałam sobie jezioro ..tutaj w ogóle nie widać jego ogromnej powierzchni. Dlatego też nie polecam oglądanie stąd jeziora... sa piękniejsze miejsca do których wrócę trochę później :)
Na kąpiele dla nas już za zimno i podglądając niebo słusznie wróżymy deszcz. Ten nadchodzi w momencie gdy kończymy rozkładać namiot. W nocy przechodzi tak silna burza, że Mundek trzyma masz namiotu aby się nie złamał. Rano wszystko mokre, ale jest tak ciepło, że szybko schnie. Drobne kąpiele i mocno po południu zbieramy się do miasta. Wracamy marszrutką antykiem …
W Karakolu nasze pierwsze kroki kierujemy do restauracji na szaszłyki. Idziemy za zapachem który intensywnie rozbudza nasze żołądki. Liczymy na porządną, męską porcję…a tu się okazuje że oprócz mięsa jest jeszcze więcej kości, chrząstek i koniec końców trzeba się dopchać chlebem. Do bazaru mamy ok 20 min piechotą i po uzupełnieniu zapasów żywnościowych, bierzemy taxi do miejscowości Jeti-Ögüz (300 som).
Oddalona 25 km od Karakol wioseczka zasłynęła z intensywnie czerwonych skał piaskowca, które uformowane w przeróżne kształty otrzymały nazwy i przypisano im liczne legendy. Kierowca zatrzymuję się przy nich abyśmy mogli zrobić zdjęcia. Na początku przywitało nas „Złamane Serce”.
|
"złamane serce" w Jeti-Oguz |
Ogromna, przecięta na pół skała powstała podobno gdy dwóch zalotników zginęło w walce rywalizując o piękną kobietę. Przelana krew nadała kolor skale, a niewiaście złamała serce. Po drugiej stronie wzgórza znajduje się formacja nazwana „Siedem byków”.
|
"Siedem byków" |
|
Jeti-Oguz |
Poniżej skał wybudowano sanatorium niestety w ostatnich latach mocno podupadło. Z wioski rozpoczynam wędrówkę w kierunku Doliny Kwiatów, najpopularniejszego dla Kirgizów miejsca letniego piknikowania.
Przyjeżdżają tu wielopokoleniowymi rodzinami i ucztują od rana do wieczora. W powietrzu czuć zapach pieczonego mięsa, popijanego kumysem (mleczny napój alkoholowy).
|
w drodze do doliny kwiatów |
Niestety po niecałych 4 km dopada nas burza, więc szybko rozkładamy namiot i chowamy się do środka. Po jej przejściu jest już ciemno i postanawiamy zostać tu na noc. Jeszcze tylko wybieramy się na penetrację pieczary która jest oznaczona drogowskazem. W ciągu dnia są nawet zbierane opłaty za wejście, ale teraz nie ma nikogo. Ładnie przygotowana ścieżka i schodki prowadzą nas na wydrążonego przez człowieka tunelu. „Jaskinia” bardziej wygląda nam na były szyb kopalniany, ale nie widzimy żadnego opisu, aby sprawdzić co to właściwie jest…
30 Lipca 2014
Rano trudno zwlec kolegów z przysłowiowego łóżka. Mundek twierdzi że i tak zaraz będzie padać i przekręca się na drugi bok;) Faktycznie trochę pokropuje, ale się zbieramy. Przed nami cała dolina do przejścia. Dzisiaj "prazdnik", więc często mijają nas samochody, wypchane rodzinami i jadącymi na piknik. Zagłębiając się w dolinę pozostawiamy w tyle szutrową drogę i coraz częściej na swoje ścieżce spotykamy pojedyncze jurty, stada krów, koni i kóz.
Latem doliny są pełne życia. Powracają zimujący w wioskach i miastach pasterze z całymi rodzinami. Prowadzą jak przed wiekami nomadyczny styl życia, przenosząc się ze swoim domem i stadem z jednego pastwiska na drugie. Oddalając się od cywilizacji, zbliżamy się do zaśnieżonych szczytów. Odbijający się w słońcu śnieg, pięknie kontrastuje z intensywnie zieloną polaną i krystalicznie czystą wodą górskiego strumienia. Szczyty wydają się być tak blisko… za blisko bo postanawiamy do nich choć trochę podejść, zbaczając ze ścieżki na przełęcz.
Po 6 km odejścia od szlaku, dochodzimy do lasu i tutaj już ścieżka staje się trudniejsza. Wchodzimy w las, robi się stromo, śladów poprzedników coraz mniej.
Zadawalamy się obecnym widokiem i odległością szczytów i postanawiamy rozbić namiot. Tradycyjnie pod wieczór zaczyna padać, ledwie zdążyliśmy ugotować obiad. Deszcz znika po godzinie więc bierzemy się za rozpalanie ogniska. Niebo przygotowało nam dodatkowy świetlny pokaz, gdyż jeszcze przez chwilę odsłoniły się chmury i las nad nami „zapłonął”.
31.07.2017
Rano niestety pada i wychodzimy dopiero ok 10.00. Doliny to nie tylko piękny krajobraz ale i życie jego mieszkańców. Tuż obok namiotu przepędzane jest stado koni, trochę dalej mamy pokaz umiejętności łowienia ryb patykiem..
Mijamy już znajome rozgałęzienie z którego odbiliśmy w stronę gór i tym razem obieramy kierunek na przełęcz. Po drodze owszem mijamy pastwiska, a to z konikami, a to z bykami. Są też dzieciaki bawiące się nadmuchanymi kołami do pływania..
Są też jurty i ich mieszkańcy, którzy nie omieszkują zaproponować nam nabycie kumysu za jedyne 120 som/litr. W międzyczasie najmłodsi Kirgizi znajdują sobie nową zabawkę w postaci moich kijków trekkingowych, a prezentując się do zdjęcia mocno podciągają nosy, aby nic z nich nie wypływało :D Wygląda to dość komicznie.
Pod przełęcz docieramy już po południu ok 14.00, krótka przerwa na posilenie się i zebranie sił na 800 metrów podejścia w górę. Idzie mi strasznie mozolnie, robię trzy dłuższe przerwy, wcinam czekoladę, batonika i powtarzam sama sobie, że już nie daleko, chociaż przełęczy nie widać. Radek daleko z przodu, a Mundek dzielnie wspiera mnie słowem i słodyczami :D
Krajobraz z soczystej zieleni pastwiska zmienił się na księżycowy. Wokół mnie tylko skały i pustynna pustka. Kamienie, szarość i sucho. Przełęcz zastaje nas już grubo po 17, choć jest to piękne miejsce do kontemplacji rozciągającego się widoku to szybko z powodu wiejącego tu wiatru i zimna uciekamy niżej. Na 3800 m n.p.m. ma prawo tak być. Pamiątkowe foto i zbiegamy w dół do świstaków.
Już po ok 500 m teren się wypłaszcza i znajdujemy miejsce na namiot. Obok strumyk i od czasu do czasu słyszymy ostrzegawcze nawoływania świstaków. Pomimo że chowają się szybko to udaje nam się takowe dojrzeć. Pomimo że jesteśmy w dolinie Karakol, to dla mnie pozostanie już ona doliną świstkową.
|
świstak z kamienia wypatruje zagrożenia |
Jest
to najzimniejszy z naszych noclegów, gdyż nad ranem znajdujemy zmrożoną trawę.
Gdy chłopcy się jeszcze wylegują ja robię pranie. Woda jest poważnie
orzeźwiająca i rozbudzająca. Musli, kawka i można iść. Spotykamy w końcu
poważnych turystów w kaskach i z czekanami u boku. Długi odcinek idziemy wśród kosodrzewiny… a
może jałowca i obdzieramy nogi. Znów konie…te mogłabym fotografować cały czas!
Następnie
ostre zejście lasem na 2600 m n.p.m. i już jesteśmy na głównym trakcie wzdłuż
doliny Karakol.
Niedaleko stoi jeden namiocik, jacyś luzie spacerują i tak patrzymy, że ścieżka którą właśnie zaszliśmy jest w ogóle nie widoczna. Mielibyśmy duży problem, gdybyśmy szli od drugiej strony i mieli na nią trafić. Idąc dolinką, wzdłuż rzeki napotykamy w końcu Base Camp i ogrom namiotów. Gdzieniegdzie rozwieszone liny świadczą, że chodzi się tu nie tylko dolinami ;)
Niedługo po polu namiotowych napotykamy przeszkodę w postaci rzeki, a raczej strumienia do niej dochodzącego. Najwidoczniej przybrał w ostatnich dniach i niedzielnym turystą uniemożliwia przejście (a przynajmniej przy nas zawraca się dwie grupy). Woda po kolana, wiec zdejmuje buty i próbuje trzymać równowagę przechodząc. Mundek jako że ma adidasy a nie treki to nawet ich nie ściąga ;)
Górska rzeka jest coraz głośniejsza, a jej wodospady i kaskady spektakularne. Tu też jest więcej turystów.
|
Po
paru km zburzona wyżej woda rozlewa się
na całą dolinę i znów jest zielono.
|
Gdy zbliżamy się do końca doliny dopada nas pan strażnik pokonujący trasę samochodem i pobiera opłatę za oddychanie karakolskim powietrzem. Nie ma lekko 250 som… dobrze że za biwakowanie nie policzył ;)
Ok 19, znużeni wędrówką, mijamy małą wioseczkę. Domy jak lepianki, więcej bydła niż samochodów. Właściwie to jeszcze teren Parku, czy rezerwatu. Za nią znajdujemy odludnie miejsce i rozkładamy namiocik. Zdobyliśmy po drodze wodę (mamy nadzieje pitną) więc gotujemy obiad.
2 sierpnia 2014
Słońcu budzi nas po 7 i jak najszybciej zbieramy się. Do granicy parku okazuje się że mieliśmy pół godziny utwardzonej drogi. Marszrutką zabieramy się na dworzec do Karkol…ale oczywiście tak nam dobrzy ludzie doradzili, że jesteśmy na nie odpowiednim dworcu. Bierzemy bus na bazar, posilamy się bułką z mięsem na ciepło i maszerujemy na północny woksal. Jest o wiele mniejszy, stoi tylko dwie marszruty wiec nie ma problemu z odnalezieniem się tak jak na bazarze. Bo wyczytaniu ciekawostek wokół jeziora Isyyk-kul z przewodnika, decydujemy się jechać na Barskon, gdzie ma być super fajny wodospad. Bus zatrzymuje się przy głównej drodze i wskazuje nam drogę do wioski gdzie mamy się kierować.
Idziemy i idziemy, kilometr, dwa, cztery. Żywej duszy nie ma, mało co jeździ, a to jedzie i tak nas olewa. W końcu spotykamy kobietę, która mówi nam że znajdujemy się 10 a może więcej km od wodospadu. Sama dokładnie nie wie, bo zawsze jeździła tam samochodem. Niestety tu żadnej taxi nie znajdziemy, musielibyśmy się cofnąć do wioski poprzedniej, ale nam tego nie poleca, tłumacząc że mieszkają tam nie przyjemni Kirgizi.
Wracamy do drogi głównej zawiedzeni. Nie ma co iść nie wiadomo ile do wodospadu, zwłaszcza że nie mamy ze sobą jedzenia i wody i temperatura już nie jest jak w górach. Trzeba się chować przed słońcem. W drodze powrotnej mamy trochę więcej szczęścia gdyż zatrzymuje nam się stop, z panami wracającymi z kopalni. Opowiadają o okolicy i są życzliwy. Podwożą nas to letniskowej miejscowości Kadji-Sai. Jako że wysiadamy prosto pod restauracją i już jesteśmy bardzo głodni to nie omieszkamy wstąpić. Każdy bierze coś innego, aby jak najwięcej popróbować. Ja jak przystało na kobietę kotleta ;p
Mundek ulubione już manty, a Radek skusił się na pielmieni. Jakaż wspaniała była jego mina gdy dostał parę malutkich pierożków…
Smakowały wybornie, ale poprawić musiał kotletem ;)
Na deser lody (tu też już mamy swoje ulubione, z makiem) w sklepie obok i idziemy na plażę. Przechodzimy obok wesołego tłumu ludzi, chlapiących się w widzie dzieci, jest nawet niewielkie molo i jedna pokazowa motorówka.
Znajdujemy kawałek plaży dla siebie i rozbijamy namiot. Wszystko byłoby idealne gdyby nie tysiące przedziwnych muszek skupiających się przede wszystkim wokół krzaków i drzew. Na szczęście nie są to komary, ale osobiście denerwowały mnie okrutnie. W takich momentach zawsze opiewam góry, gdzie dla latających owadów jest za zimno. Na kąpiele i opalanie jest za zimno, aczkolwiek na leżenie na karimatach i oglądanie przepływających przez niebo chmurek a potem zachodu słońca jest idealnie.
Zagaduje też do nas Kirgiz który przyszedł z cala rodziną aby zażyć wieczornej kąpieli. Opowiada nam o miłości Kirgizów do rodziny oraz o swojej okolicy i pięknych wąwozach dookoła. Nawet daje wskazówki jak do nich dotrzeć i stwierdza ze sa lepsze niż te płatne. Na koniec dnia dostaję wiadomość o przebiegającej nie tak daleko ode mnie wyprawie „we khan do it” i mogę spokojnie iść spać.
3 sierpnia 2014
Wita nas ciepły poranek. Po śniadaniu zostawiamy bagaże w restauracji i udajemy się do oddalonego o rzekome 3-4 km kanionu. Trochę za ścieżką, a trochę intuicyjnie znajdujemy labirynt pomarańczowo-czerwonych skał. Wędrujemy korytarzami wydrążonymi przez wodę, dopóki się to nam nie nudzi.
Po południu jest już tak gorąco, że zawracamy w stronę jeziora zażyć kąpieli. Przy okazji drobne pranie i po 16 zjawiamy się w polubionej restauracji na obiedzie. Tym razem pałaszujemy gulasz.
Udaje nam się złapać marszrutę do Bokonbajewo, 40 som. Ledwo wyszliśmy ze środka transportu a już nas zaatakowali lokalsi i ograbili z piwa. Ciepłe było więc nie krzycząc oddaliliśmy się aby coś innego im się nie spodobało. Namiot rozbiliśmy na przedmieściach, a ujmując dokładnie w polu, przechodząc najpierw przez mniej lub bardziej oficjalne miejsce śmietnisko. Do najbliższego domostwa było może z 300 m, a dalej rozciągały się pola i ukryte na zboczach cmentarze. Nie upłynęła godzina gdy zjawiła się przy nas Kirgizka z dziećmi i siatką prezentów. Nie pogardziliśmy ani reklamówką morel ani, tym bardziej miodem z własnej pasieki. Wypytała się skąd jesteśmy, co tu robimy i zaproponowała wyjazd na dzień następny nad słone jezioro. Ucieszyliśmy się niezmiernie, że możemy się zabrać z jej rodziną, gdyż normalnie transport tam to min 1300-1500 som. Umawiamy się na ok 10 i idziemy grzecznie spać.
Dzień rozpoczynamy od spaceru do miasta po zakupy na śniadanie. Obowiązkowo po drodze zaliczmy makowe lody. Punkt 10 stawiamy się pod umówionym domem i czekamy. Dwóch panów reperuje samochód i zastanawiamy się czy to właśnie nie był nasz transport. Po chwili okazuje się że rodzina jednak nie wybiera się nad jezioro ale załatwili nam taxi swojego sąsiada. Czuje się trochę oszukana, ale co zrobić.. na pocieszenie dostaje słoik miodu ;)
Umawiamy się na 1300 som i ładujemy się do jeszcze zipiącego samochodu. Przed nami 40 km a w tym 15km po wertepach, boczną drogą. Na miejscu niezła komercja. Parking pierwszy z restauracjami gdzie już namawiają na obiad po kąpielach. Bramka wjazdowa, gdzie płaci się za wstęp oraz wjazd samochodu na parking nr dwa. Umawiamy się z kierowcą na godziną czasu i biegniemy do jeziora. Trochę dziwię się widząc „murzynów” którzy po chwili okazują się wysmarowanymi czarną ziemią Kirgizami. Ponoć glina ma lecznicze właściwości. W wodzie trudno mówić o pływaniu, jest tak słona że wypycha do góry i nie da się zanurzyć… pyzatym przypadkowe łykniecie wody nie jest niczym przyjemnym.
|
słone jezioro, 40 km od Bokonbajewo |
Zbieramy się jeszcze przed ustalonym czasem, gdyż nadchodzą czarne chmury, a po chwili już straszliwie wieje i pada deszcz. Bynajmniej nie jest to rodzaj letniego wiosennego deszczyku ale dobrej burzy. Pakujemy się do samochodu i mkniemy z powrotem do Bokanbojewo. Znajdujemy restaurację, niestety podrzędną i wspominamy pyszne kotlety z Kadji-Sai. Na deser jeszcze zachomikowany snikers i jedziemy dalej, do Tokmak, 250 som. Tam ledwo wysiadamy z busa a już podjeżdża taxi oferując przejazd pod wieżę Burnat. Szybkie sprawdzanie cen w przewodniku, małe targowanie i za 200 som dostajemy się pod jeden z niewielu Kirgiskich monumentów. Dojeżdżamy na piękny zachód słońca, więc kamienie i wieża pięknie się prezentują w ciepłym świetle.
Strażnik, który ma swoją kwaterę tuż obok wieży, pozwala nam się rozbić bez żadnego problemu czy opłat tuż obok. Dostajemy nawet wrzątek i dzban z wodą. Wprawdzie szwenda się koło nas ciekawski piesek, czeka, aż skończymy rybkę i on się nią zajmie, ale bardziej tej nocy zaskoczyły mnie odwiedziny jeża. Wpakował się w nasz przedsionek i rozpracował wszystkie reklamówki, hałasując przy tym niesamowicie. A ja psioczyłam… na niegrzecznego psa ;)
05.08.2014
rano jeszcze raz obchodzimy wieże, oraz wychodzimy na samą górę na platformę widokową. Przychodzi Pani która kasuje nas za zwiedzanie 40 som i otwiera niewielki sklepi z pamiątkami. Obok jest też niewielkie muzeum z dodatkowymi kamieniami. Przyjeżdża grupka osób, którymi okazują się być … Polacy! Trochę pogaduszek i wracamy do Tokmok. Tu łapiemy samochód za 80 som do stolicy (rodzaj dzielonej taxi, cenowo podobnie jak bus ale o wiele szybciej). W Biszkeku mamy dwa cele. Dobrze zjeść i kupić pamiątki. Nie są to zadania szczególnie trudne ale wymagają dobrej logistyki ;)
Po pierwsze znajdujemy knajpę niedaleko bazaru z odpowiednim zapasem piwa w lodówce (jest już mogą gorąco), najpierw udaję się na kolczykowy szał z Radkiem (można płacić w dolarach), a następnie z Mundkiem na drugą część bazaru obfitującego w ogrom jedzenia ;) Pobyt kończymy obiadem i możemy spokojnie udać się na lotnisko, aby nad ranem wylecieć do Istambułu a następnie do Lwowa.
I tak oto kończy się nasza piękna pechowa wycieczka ;)